Armenia – dziennik podróży, dzień trzeci

Opuszczamy więc stołeczny Erywań i kierujemy się mniej oswojone ostępy Armenii…
15 maja również wita nas deszczem. Na szczęście szybko wypogadza się i z miasta wyruszamy już przy słonecznej pogodzie w kierunku Goris, miasta, o którym opowiadają, że bimber pędzi się tam nawet z piasku…
Po raz pierwszy wjeżdżamy na Ormiańską autostradę i czujemy się jak w USA. No, może prawie i nie tylko ze względu na Ararat, który po raz pierwszy możemy oglądać w pełnej okazałości przez szyby autokaru.
Nagle naszym oczom ukazuje się majaczący wśród gór klasztor Khor Virap – nasz pierwszy przystanek. Z jednej strony otacza go step, z drugiej – sięgające tureckiej granicy, winnice. W tym klasztorze, najważniejszy święty Ormian, Grzegorz Oświeciciel, spędził 13 lat, wtrącony do głębokiego lochu przez króla Tiridatesa III. Przetrwał dzięki modlitwie i pomocy kobiety, która przynosiła mu do celi codziennie bochenek chleba. Po uwolnieniu z lochu, uzdrowił swojego niedawnego prześladowcę od klątwy, czym spowodował jego nawrócenie i chrzest Armenii w roku 301.

Docieramy na wzgórze i oglądamy malowniczy klasztor oraz roztaczający się z niego widok na Ural.

U stóp klasztoru rozciąga się współczesny cmentarz. Jest zupełnie inny niż nasze nekropolie. Inne są też zwyczaje Ormian – nie przynoszą oni zmarłym zniczy, lecz przychodzą na groby z jedzeniem i piciem i tam spożywają rodzinne obiady, pozostawiając posiłek zmarłym.
Wracamy na autostradę. Otaczające nas stepy powoli ustępują miejsca krajobrazowi pogórza, a później gór, coraz bardziej egzotycznych. Samochody mijane przez nas na autostradzie po raz kolejny przypominają ruchome muzeum techniki. Coraz mniej jest zielonej roślinności, a tam, gdzie widać jej małe płachetki, pojawiają się stada bydła i owiec.
Przejeżdżamy przez Arenię – rejon Armenii, w którym znajduje się najwięcej winiarni. W jednej z nich robimy postój i degustujemy różne rodzaje win, w tym lokalny specjał – wino z granatu.
Przy okazji czynimy kolejną obserwacje – robotnicy fizyczni pracują w Armenii bardzo podobnie do Polaków…
Po chwili otaczają nas już ponownie głębokie wąwozy.
Jadąc nimi kierujemy się do klasztoru Noravank – wtopionego w skalne ściany, wyglądającego niczym przycupnięty na wzgórzu. Został on zbudowany w XIII wieku przez architekta, rzeźbiarza i minaturzystę Momika. Noravank nie był jedynie świątynią. Pełnił także funkcję oświatową – był znaczącym ośrodkiem akademickim. Główna świątynia pochodzi aż z IX wieku. Chodząc po niej próbowaliśmy nie deptać po zabytkowych płytach nagrobnych dawnych katolikosów, pochowanych w podłodze świątyni. Miejscowy modlący się wyjaśnił nam po rosyjski, że jak najbardziej należy po nich chodzić – zwierzchnicy kościoła kazali chować się w takich miejscach na wyraz pokory i jedności ze zwykłymi wiernymi. Wśród klasztorów znajdujemy piękne chaczkary, w tym jeden z nich, poświęcony architektowi kompleksu.
Do dwukondygnacyjnego kościoła Matki Bożej nie każdy odważy się wejść. Na parterze bowiem znajduje się jedynie niewielkie, ciemne pomieszczenie. Najważniejsza sala świątyni znajduje się na pierwszym piętrze. Wejść do niej można jedynie po wąskich schodkach na zewnętrznej elewacji budynku, oczywiście bez żadnych poręczy lub asekuracji.
Wracamy na trasę do Goris. Po drodze jednak autokar i kierowca żądają odpoczynku. Zatrzymujemy się w przydrożnej… karczmie. Jest to grota w skale, do której wchodzi się przez wąską kładkę nad strumieniem. W środku kilka stolików, gazowa kuchnia, butelki zbierające wodę przesiąkającą przez skały. Przed karczmą znajduje się tondir – tradycyjny ormiański piec. Przypomina on wkopany w ziemię ogromny garniec. Obserwujemy właściciela, który wkłada do środka na metalowych szpadach kawałki ryby, otwór przykrywa metalową pokrywą i ciężkim dywanem. Dzięki temu dym i ciepło nie uciekną z pieca. Opał dokładany jest otworem z boku pieca, u jego podstawy.
Pijemy tam ziołową herbatę o niepowtarzalnym smaku i kawę – mocną, słodką, parzoną w tygielkach. Chciałoby się powiedzieć – po turecku – ale przecież byłaby to dla Ormian najgorsza obelga. Przecież to Turkowie przejęli ten sposób parzenia od nich!
Ruszamy w dalszą podróż. To najdłuższy odcinek naszej podróży. Jedziemy przez wielokilometrowe pustkowia. Rzadko mijamy jakiekolwiek samochody czy pojedyncze, biedne domy. Najczęściej na spotkanie wychodzą nam stada krów, często skutecznie i z uporem blokujące przejazd drogą.
Droga wciąż pnie się w górę. Wkrótce docieramy do najwyższego punktu naszej trasy – przełęczy Worotan na wysokości 2344 m.n.p.m. Zatrzymujemy się, by podziwiać otaczające nas góry. Wita nas uśmiechnięty i żebrzący o jedzenie, jak wszystkie psy na świecie, kundel.

Miejscowi handlarze oferują dorodne pieczarki, szparagi i zupełnie obce nam zioła…

Zaczynają otaczać nas ładgodne, zielone łąki. Garik prowadzi nas ku Zorac Karer, po ormiański – Karahunj. Po pojawieniu się na miejscu, jak przystało na historyka sztuki, wyjmuje gruby zeszyt notatek i opowiada nam o lokalnym odpowiedniku Stonehenge. Zwraca naszą uwagę na fakt iż obie nazwy: Stonehenge i Karahunj są nazwami rdzennymi, a nie nadanymi później. Skąd więc w dwóch cywilizacjach tak odległych od siebie wspólna cząstka “hundż/hendż”?
Naukowcy i astrologowie do dzisiaj spierają się nad znaczeniem tego miejsca. Jedni twierdzą, że to cmentarzysko z epoki brązu. Inni – że to obserwatorium astronomiczne sprzed tysięcy lat, służące do określania dni w kalendarzu. A może to miejsce kontaktu z nieznaną cywilizacją…?
Garik opowiada nam, że podobne ustawienie menhirów znajdziemy w wielu miejscach na świecie, m.in. w Carnacu w Bretanii, Stonehenge czy Newgrenge w Irlandii.
Karahunj mogło zostać zbudowane nawet 3500 lat wcześniej niż Stonehenge i 3000 lat wczesniej niż egipskie piramidy.
Ramiona kamiennego okręgu pokrywają się z kierunkiem gwiazdozbioru Łabędzia.
W menhirach w nieznany sposób wywiercono otwory o, jak łatwo się domyślić, nieznanym zastosowaniu.
Wskazując widniejące w oddali góry, Garik opowiada nam o znajdującym się tam jeziorku, otoczonym reliefami sprzed 2 tysięcy lat (sic!) przed naszą erą. Co ciekawe – na jednym z nich odnaleziono wizerunek kobiety, mężczyzny, drzewa z owocem, węża i czuwającego nad nimi wszystkimi oka… Skąd motyw biblijny ponad 4 tysiące lat temu w Armenii…?
Wtedy chyba rodzi się we mnie postanowienie, iż kiedyś jeszcze tu wrócę. Na dłużej i na własną rękę, aby odkrywać magię Hajastanu.
Pod wieczór docieramy do Goris, jednego z większych miast Armenii. Zaczynamy rozumieć, że tutaj “miasto” wygląda trochę inaczej. Hotel średniej klasy otoczony jest blokami, szklarniami, sadami, rozpadającymi się chatkami, sprzętem budowlanym, a po drogach biegają na pastwiska, a później z powrotem do domu krowy bez opieki, gdyż dobrze znają drogę i “kowboje” jedynie wloką się powoli za swoimi stadami.

Odkrywamy także kolejną ważną cechę Ormian – czystość. Niezależnie od warunków, nasz kierowca każdego wieczora myje autokar do takiego stanu, że nawet opony wyglądają jak poczernione.
W Goris poznajemy jeszcze jeden specjał Armenii: lokalny bimber z morwy, nazywany “tutowką”. Ma od 60 do 70 procent spirytusu i smakuje ewidentnie… bimbrem.
Efekty jego spożycia będą się u niektórych utrzymywały jeszcze kilkanaście godzin później…

Brak możliwości komentowania.