Nie zapominajcie o kliszy!

Jak już pisałem w poprzednim wpisie, moja droga przez fotografię była dość długa. Zacząłem od kompaktowych aparatów analogowych i poprzez małe cyfrówki doszedłem do obecnej chwili – posiadania DSLR’a i pracy na nim w połączeniu z analogową lustrzanką Minolty, Exą 1a i Olympusem AF1. Lecz nie planuję się dzisiaj zgłębiać w różne kwestie techniczne, chcę za to podzielić się kilkoma przemyśleniami.

Przede wszystkim: czemu zacząłem się zajmować fotografią analogową? A raczej: czemu po wielu latach powróciłem do niej?
Moim pierwszym spotkaniem z fotografią analogową jako świadomego pasjonata był obóz fotograficzny zimą 2012 roku. Jak juz wspominałem, zostałem wprowadzony w tajniki pracy po “ciemnej stronie świata” przez pana Marka Sucheckiego. Wtedy też w moje ręce trafił po raz pierwszy aparat średnioformatowy. Przez dwa tygodnie spędziłem pewnie kilkadziesiąt godzin w zaadaptowanej piwnicy. Wywołałem kilka filmów, zrobiłem kilkadziesiąt powiększeń na różne formaty, wcześniej serwisując powiekszalniki, maskownice i lampy. Kiedy przyjechałem na obóz, sprawny był jeden powiększalnik. Gdy wyjeżdżałem pozostawiłem 5 działających i gotowych do pracy maszyn.

Kiedy wróciłem do domu, uświadomiłem sobie, że mój umysł został zmącony, a dusza uwiedziona. Najbardziej brakowało mi chyba, co być może banalne, zapachu chemii ciemniowej na rękach. Niektórym zapach ten przeszkadza, ja uważam go za niezbędny element pracy z aparatami analogowymi.
Jakiś czas później zdobyłen Zenita i zacząłem jak każdy. Jednak samo fotografowanie mi nie wystarczyło – za oszczędzone pieniądze kupiłem koreks, chemię i zacząłem również wywoływać klisze na własną rękę. Wtedy dopiero zrozumiałem, czemu fotografia analogowa jest tak wspaniała.
Na początek muszę powiedzieć chyba o tym, jak zmienia się spojrzenie na świat, kiedy trzymamy w ręce puszkę załadowaną kliszą. Trzymając aparat, na którym zmieści się 36 zdjęć, a czasem nawet mniej (średni format), z których to zdjęć każde kosztuje nas kilka(naście) groszy, wykorzystujemy je trochę inaczej niż w przypadku aparatu z kartą pamięci 16 GB, pozwalającą na “wyspstrykanie” kilku tysięcy klatek. Kiedy czujemy tak znaczne ograniczenie, zaczynamy mocniej myśleć nad kadrami, lepiej ich szukać, dobierać, komponować. Więcej uwagi przykładamy do prawidłowego naświetlenia. Dzięki temu uczymy się w zasadzie robić “lepsze” zdjęcia.

Zdjęcia z kliszy mają również swój niepowtarzalny urok. Z jednej strony składa się na to pewien specyficzny rodzaj ziarna, niemożliwy prawie do podrobienia na zdjęciach cyfrowych. Dobra klisza daje również wspaniałą rozpiętość tonalną i głębię. Poza tym prawie każda klisza ma jakieś niedoskonałości. One także nadają jej niepowtarzalny charakter. Dzięki lepszemu przemyśleniu kadru i zaplanowaniu każdego ujęcia, zdjęcia lepiej trafiają do odbiorców. Są bardziej dopracowane i wyraziste. Robiąc tysiąc zdjęć cyfrowych liczymy często, ze “trafimy” na dobre. Używając aparatu analogowego, staramy się dopracować każdą, pojedynczą klatkę. Oczywiście inaczej wygląda to w przypadku profesjonalistów, którzy używając potężnych cyfrowych lustrzanek robią 7 świetnych zdjęć na 10. Ale pomyślcie… Ile zrobią aparatem analogowym?

Wyobraźmy sobie taką sytuację: wracamy z wakacji. W jednej wersji przywozimy dwa tysiące zdjęć na kilku plastikowych płytkach. Następnie potrzebujemy dooobrych kilku godzin skupienia, żeby usiąść nad komputerem i przemielić zdjęcia. Część usuniemy. Zostanie nam trochę ponad tysiąc. Zapakujemy je do archiwum gdzieś na dysku i nie zajrzymy do nich przez następne 2/5/10 lat. W innej wersji wracamy z dwoma zapełnionymi kliszami. Mamy wiec w kieszeni 72 zdjęcia. Znikamy na jakiś czas w ciemni niczym alchemik w pracowni i niemal alchemicznym cudem przemieniamy dwa metalowe pudełeczka w pocięte paski celuloidu z naszymi zdjęciami. I tak zostaje nam zaledwie kilkadziesiąt zdjęć, będących zdecydowanie bardziej “skondensowanym” nośnikiem naszych wspomnień. Poza tym, z własnego doświadczenia wiem, że do takich zdjęć znacznie chętniej się wraca, częściej i większą radością później ogląda.

To jednak szczegóły. Najbardziej kluczowym elementem fotografii analogowej jest towarzyszącą jej magia. Magiczne jest to, że nie możemy podejrzeć sobie zdjęcia po zrobieniu, nie wiemy co i jak udało nam się uchwycić, dopóki nie wywołamy zdjęć, a wtedy nagle naszym oczom ukazuje się w prawie cudowny sposób klisza pokryta uwiecznionymi chwilami… Magiczne jest ponowne odkrywanie wycieczki, którą uwieczniliśmy na zdjęciach, gdy po powrocie wyjmiemy je jeszcze mokre z kodeksu i po raz pierwszy oglądamy pod światło. Wracają wtedy do nas widoki, zapachy, dźwięki, sytuacje.

Mimo wszystko nie jestem cyfrosceptykiem. Często i gęsto używam cyfrowego aparatu, ponieważ jest to wygodne. Ponieważ mogę sobie “naklepać” setki zdjęć, z których na pewno wybiorę coś interesującego. A jednak często noszę w plecaku lub na pasku również aparat analogowy. Czemu? Ponieważ coraz częściej mam wrażenie, że fotografia analogowa wciąż niezmiennie pozostaje sztuką. Fotografia cyfrowa tymczasem zbyt często niebezpiecznie chyli się jedynie ku rzemiosłu i masowości. Trwajmy więc wśród celuloidu, ciemności i rozwodnionego octu, jeśli uratuje nas to od zatracenia resztek artyzmu. A przy okazji dobrze się bawmy.

Być może to, co napisałem jest chaotyczne wymaga lepszego zredagowania. Ale mam nadzieję, ze choć jeden z czytelników po przeczytaniu nabierze chęci do spróbowania sił w fotografii analogowej. A już to będzie dla mnie wielkim sukcesem.

Brak możliwości komentowania.