Armenia – dziennik podróży, dzień szósty

18 maja zaraz po śniadaniu wyruszamy z hotelu i wracamy w kierunku jeziora Sewan.

Droga prowadzi nas do klasztoru Sevanavank. Jest piękna, słoneczna niedziela. W drodze na wzgórze zatrzymujemy się, aby podziwiać widoki. Zanim wody jeziora opadły, klasztor znajdował się na wyspie. Obecnie jest to półwysep, otoczony lazurowymi wodami jeziora. Po jednej stronie wzgórza widzimy kurort wypoczynkowy, z drugiej – prezydencką willę.

W kościele trwa nabożeństwo. W niewielkim wnętrzu kilkunastu mnichów stoi w bocznych nawach. Śpiewają pod przewodnictwem najstarszego, stojącego przed ołtarzem, lecz plecami do wiernych.
Nie jest to jednak śpiew podobny do tych, które słyszymy w Polsce – niskie, wibrujące głosy wprowadzają w trans, a chwila w mrocznych wnętrzu, pełnym dymu kadzidła jest naprawdę mistycznym przeżyciem. Jeśli jest jakieś miejsce, gdzie chrześcijański obrządek zachował pełnię swojej magii, to jest to właśnie Armenia…
Z Sevanavank wyruszamy w kierunku stolicy. Po drodze czeka nas jeszcze kilka przystanków. Pierwszy z nich – w Garni. Znajdują się tam ruiny świątyni, zbudowanej w I w. n. e. przez Tiridatesa, jeszcze ku czci boga słońca Mitry. Spotykamy współczesnych wyznawców jego kultu, idących z kogutem przeznaczonym na ofiarę. Garik tłumaczy nam, że jest to niewielka grupa wyznaniowa, która wierzy, że wszelkie zło przybyło do Armenii wraz z chrześcijaństwem. Jest to jednak mniejszość, gdyż 96% Ormian należy do Ormiańskiego Kościoła Apostolskiego lub Powszechnego.

Świątynia w Garni została zniszczona w XVII wieku przez trzęsienie ziemi. Teraz została umiejętnie odbudowana tak, aby było widać, które fragmenty ścian “dorobiono” na potrzeby rekonstrukcji. Poza świątynią oglądamy także pozostałości rzymskiej łaźni z grecką inskrypcją: “Pracowaliśmy, lecz nam nie zapłacono”.

Ruszamy do Geghard. To właśnie w tym klasztorze przechowywano Włócznię Przeznaczenia, zanim została przeniesiona do Eczmiadzynu. Klasztor został wykuty w żywej skale. Jest nie tylko piękny, ale równie mistyczny – jego ogrom i mroczne wnętrza sprawiają tajemnicze, przytłaczające wrażenie, sprawiające, że człowiek  zdaje sobie nagle sprawę ze swojej małości… Na koniec trafiamy do kaplicy “Stu Szeptów”. Mówi się, że wypowiedziane tam słowo unosi się pod sklepieniem jeszcze przez minutę. Nie jest to kłamstwo – kaplica wykuta w skalnej grocie ma kształt, który sprawia, że ma niesamowitą akustykę. Po raz kolejny czujemy, że nie jesteśmy sami w tych wnętrzach, po plecach przebiegają nam ciarki – wszyscy cichną, czując, że ktoś patrzy na nas z góry…

Wracamy do Erywania. Po drodze do hotelu zatrzymujemy się na miejscowym targu, jednak nie tym stworzonym z myślą o turystach, lecz tym prawdziwym, dla Ormian, gdzie robią codzienne zakupy. Kupujemy suszone owoce, sudżuk, ormiańskie przyprawy, a nawet owoce morwy – słodkie i mdłe w smaku, jednak bardzo dobre.

Miejsce, gdzie zjemy kolację, pozostaje dla nas tajemnicą. Autobus jedzie wąskimi uliczkami zdecydowanie przemysłowej dzielnicy. Nagle mijamy masywną, pancerną bramę z budką strażnika i zatrzymujemy się przy dużej hali fabrycznej. Okazuje się, że jest to fabryka Megerian, znajdująca się od 1913 roku w rękach nowojorskich Ormian. Są w niej ręcznie wytwarzane dywany: przy użyciu naturalnych składników i tradycyjnych metod. Do barwienia wełny wciąż używa się naturalnych pigmentów, dywany mają historyczne wzory. Pracownice zakładu ręcznie wiążą na osnowach supełki według określonego wzoru. Produkcja metra kwadratowego dywanu trwa 40 dni. Do ich produkcji używa się nie tylko wełny, lecz również jedwabiu. Na terenie zakładu znajduje się również pracownia, w której restaurowane są nawet kilkusetletnie, tradycyjne dywany. Dywany produkowane tu są małymi dziełami sztuki. Niestety ich ceny wahają się od kilku do kilkudziesięciu tysięcy dolarów.
Na koniec zwiedzania jemy kolację, przy której ormiański kucharz wznosi tradycyjne toasty: za przyjaźń, rodzinę i oczywiście – tradycję.

Brak możliwości komentowania.