Armenia – dziennik podróży, dzień czwarty

Po raz kolejny wstajemy rano i wyruszamy do boju. Tym razem prawie dosłownie – jedziemy do Górskiego Karabachu, terenu spornego, w teorii nieustająco objętego wojną. Zainteresowanych odsyłam do źródeł pewniejszych i bardziej oczytanych niż ja… 🙂

Przekraczamy granicę, jak gdyby była to Unia Europejska – teoretycznie to dwa oddzielne państwa, choć Ormianie uważają, że teren ten należy do ich kraju. Na granicy dostajemy jedynie polecenie oddania paszportów do urzędu w stolicy, Stepanakercie. Paszporty spędzą tam cały dzień w oczekiwaniu na wbicie do nich wiz, a my, nie przejmując się tym specjalnie, spędzamy cały dzień zwiedzając ten piękny, górzysty kawałek Ziemi.

Wąskimi, krętymi drogami na stokach gór jedziemy ku stolicy. W dolinach rozpięte są nadal liny, mające uniemożliwić loty śmigłowców na niskich wysokościach, gdzie były one niewidoczne dla radarów. Co prawda działania wojenne nie są prowadzone przez cały czas, lecz nie można powiedzieć, że panuje pokój – czasami dochodzi do incydentów jak ten sprzed kilku tygodni, kiedy to Azerowie strącili Ormiański śmigłowiec nieopodal linii demarkacyjnej, co spotkało się z odwetem w postaci ostrzału artyleryjskiego.

Zbliżamy się do pierwszego przystanku na naszej drodze, miasta Susza. Do czasów wojny w 1991 roku było to największe miasto regionu, liczące 25 tyś. mieszkańców. Podczas wojny natomiast znajdował się w nim największy punkt oporu Azerów. Stąd właśnie prowadzono ostrzał leżącego poniżej Stepanakertu. Na wjeździe widzimy stojący na postumencie czołg. Jest to pierwsza maszyna, która wjechała do miasta podczas jego wyzwalania. Jego załoga zginęła, lecz sam czołg został zachowany jako pomnik. Kawałek dalej mija nas wojskowa laweta z jednostką niewiele nowszą, lecz wyraźnie na chodzie.

Docieramy do Suszy, gdzie zatrzymujemy się przy katedrze Ghaznczecoc, której najciekawszym miejscem jest kaplica, znajdująca się pod ołtarzem, przeznaczona do spowiedzi (w Kościele ormiańskim obowiązuje jedynie spowiedź powszechna), która ma akustykę zaprojektowaną tak, aby słowa wypowiedziane w jej centralnym punkcie wracały do mówiącego z pewnym pogłosem, co daje niesamowite wrażenie. Sam kościół przez ostatnie kilkadziesiąt lat był nie tylko świątynią – w trakcie wojny znajdował się tam również szpital i skład amunicji.

Idziemy przez ulice Suszy. Garik chce nam pokazać kanion rzeki Hunot. Miasto wygląda na opuszczone i zrujnowane jak gdyby działania wojenne zakończyły się w nim zaledwie kilka dni wcześniej. Po muzułmańskich sąsiadach pozostały jedyne ruiny minaretów.
Na niektórych z budynków wciąż widoczne są ślady po kulach…
Same budynki przedstawiają obraz nędzy. Brudne, rozpadające się, ze szczapami drewna do opalania w zimę w kozach, których rury wychodzą na balkony, osmalając ich rozpadające się, prowizoryczne ściany.

Docieramy do kanionu, zapierającego dech w piersiach. Garik pokazuje nam w dole grotę, w której podczas wojny ukrywała się brytyjska negocjatorka.

Stepanakert tymczasem okazuje się dużo bardziej cywilizowany, niż mijane wcześniej miasta – budynki są czystsze, nowsze i jak gdyby… bardziej “zachodnie”. Na razie zostawiamy miasto za nami i kierujemy się kolejnymi dolinami do klasztoru Gandzasar. Jego nazwa oznacza “wzgórze skarbów”. Jest to najcenniejszy zabytek Karabachu. Główny kościół pochodzi z XII wieku. Podczas wojny został uszkodzony przez artylerię, lecz zdołano odbudować go. Ściany monastyru, poza bogatą ornamentyką, zdobione są tysiącami krzyży i napisów, na których wygrzewają się w słońcu jaszczurki.

Wracamy do Stepanakertu. Mijamy między innymi płot zbudowany z tablic rejestracyjnych opuszczonych azerskich samochodów.

Jedziemy na lokalny targ. Kupujmy placki z zapiekanymi wewnątrz ziołami. Oglądamy lokalne przetwory – wszystko, co tylko człowiek jest w stanie zamarynować lub ukisić: cebulę, pomidory, czosnek, nieznane nam, lecz wyglądające na smakowite, pędy. Kupić tu można również oczywiście domowe wino i tutowkę, sprzedawaną w plastikowych butelkach po wodzie mineralnej. Na targu można kupić również żywe koguty, indyki i perliczki, sprzedawane prosto z klatek, a także zagrać z miejscowymi w różne gry planszowe.

Po zrobieniu zakupów i odebraniu paszportów z urzędu, wracamy do hotelu. Musimy się wyspać, ponieważ następnego dnia czeka nasz długa droga nad jezioro Sevan.

P.S.
Przepraszam wszystkich czytelników za długą przerwę od poprzedniego wpisu – miałem straszne braki czasu w związku ze szkołą i różnymi innymi atrakcjami.
W ramach rekompensaty postaram się nadrobić w najbliższym czasie. 🙂
No i mały bonus… Popatrzcie i spróbujcie wymyślić, co to się tu tworzy… Więcej już wkrótce… 🙂

Brak możliwości komentowania.