Armenia – dziennik podróży, dzień piąty

17 maja wstajemy wcześnie rano, ponieważ w planach jest daleka droga.
Jednak Garik decyduje, że nie wsiadamy jeszcze do autokaru, lecz do załatwionych przez niego dwóch “marszrutek”. Tam, gdzie jedziemy, autokar nie dotrze. Odjeżdżamy kilka kilometrów od Goris i odbijamy w boczną drogę, a właściwie koleiny wyjeżdżone w rozciągających się wokół polach. Docieramy nad kanion wsi Chyndzoresk. Na jego szczycie rozciągają się zabudowania nowej części wsi, natomiast na zboczach dostrzec można zniszczony przez trzęsienie ziemi kompleks zabudowań. Wiele lat temu powstała tam osada, w czasach świetności posiadająca własną drukarnię i kościół. Co ciekawe – w starej części wsi, jedynie kilka budynków zostało zbudowanych od fundamentów. Znaczna ich część powstała natomiast poprzez zaadaptowanie naturalnych grot skalnych. Aby się do nich dostać trzeba pokonać kilkudziesięciometrowy most, rozpięty nad przepaścią.


Po powrocie do Goris kierujemy się w kierunku monastyru Tatev. Jest on umieszczony nad urwiskiem wąwozu rzeki Worotan. Do 2010 roku jedyną drogą do niego była kilkugodzinna wspinaczka drogą dostosowaną jedynie do zwinniejszych pojazdów. Teraz można tam dotrzeć kolejką linową – najdłuższą na świecie i wpisaną do Księgi Rekordów Guinessa. Kolejka nosi nazwę “Wings of Tatev”. Nazwa jest o tyle zabawna, że “tatev” oznacza po ormiańsku… “skrzydła”, choć podobno jest to także imię żeńskie.


Kompleks budynków klasztornych jest imponujący. Roztacza się z niego oszałamiający widok. Trzęsienie ziemi zniszczyło główną świątynię, lecz udało się ją odbudować. Ciekawostką jest kolumna Gawazan. Ten wielki, kamienny słup miał na celu ostrzeganie, poprzez chwianie się, przed nadchodzącymi trzęsieniami ziemi (Armenia zawsze była terenem aktywnym sejsmicznie).


Z Tatevu wyruszamy na trzystukilometrową trasę do miasta Dilijan. Wyruszamy na Jedwabny Szlak poprzez przełęcz Worotan. O historii drogi, którą jedziemy, świadczą dobrze zachowane mosty. Dojeżdżamy do pochodzącego z XIV wieku Karawanseraj Selim – miejsca postoju i odpoczynku karawan w trasie.


Z kolejnymi kilometrami krajobraz łagodnieje – góry ustępują miejsca rozległym, podmokłym łąkom, porośniętym trawą i nieznanymi nam żółtymi kwiatkami, będącymi, jak się później okazało, jadalnym i całkiem smacznym ziołem.

Armenia jest krajem słabo zaludnionym. Rzadko mijamy niewielkie ludzkie osady. W większych miastach budynki wyglądają podobnie do naszych, lecz w biedniejszych osadach wyglądają one, jak gdyby czas zatrzymał się tam kilkaset lat temu. Na kamiennych ogrodzeniach wciąż suszą się brykiety nawozu przeznaczone na opał podczas, w tym rejonie chłodniejszej, zimy.

Dojeżdżamy nad jezioro Sewan, nazywane “ormiańskim morzem”. Otacza nas woda i rozległe rozlewiska, na których pasą się konie. Kiedyś poziom wody obniżył się o kilkanaście metrów. Na odsłoniętych terenach rozpoczęto wkrótce liczne inwestycje. Po upadku komunizmu zdecydowano o podjęciu próby ratowania ekosystemu, jak się okazało wyjątkowo skutecznej – poziom wody znów się podnosi, zatapiając kolejne szkielety domów.

Zatrzymujemy się na krótki postój przy klasztorze Hayravank. Monastyr jest już nieczynny, lecz na głównym ołtarzu znajdujemy liczne dewocjonalia przyniesione w podzięce prze Ormian.
Na parkingu spotykamy niemieckich podróżnych w wielkim, ciężkim Hanomagu, z którym będziemy się spotykać jeszcze kilkukrotnie podczas podróży wzdłuż brzegów jeziora Sewan.


Aby dojechać do hotelu musimy przekroczyć linię gór przez tunel wydrążony pod górą. Po przejechaniu gór odkrywamy, że znaleźliśmy się w zupełnie innej strefie klimatycznej. Stepy i łąki otaczające Sewan ustępują miejsca gęstym liściastym i mieszanym lasom…

Brak możliwości komentowania.